poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Putin: Internet to projekt CIA



Człowiek uczy się całe życie, a każdy dzień przynosi nowe, interesujące informacje. Na przykład dzisiaj dowiedzieliśmy się wszystkie nasze wyobrażenia na temat historii Internetu są błędne. Współczesna sieć to nie skumulowany efekt prawie sześćdziesięciu lat pracy naukowców i inżynierów w wielu krajach, a projekt prowadzony przez cały czas przez CIA.
Przynajmniej takie jest stanowisko Kremla w tej sprawie. Oficjalne, ponieważ wypowiedziane dziś przez samego Władimira Władimirowicza. Podczas dzisiejszego forum medialnego, które odbyło się w Sankt Petersburgu, prezydent Putin stwierdził, że „Internet to projekt CIA”, który „cały czas jest rozwijany w ten sposób”.
Na szczęście na straży bezpieczeństwa Rosjan dzielnie stoi Putin, który zapowiedział też dziś, że aby oprzeć się rzekomym wpływom CIA na Internet, Rosja będzie musiała „walczyć o swoje interesy”, a walka ta doprowadzi do radykalnej zmiany tego, w jaki sposób wygląda Sieć. Przynajmniej rosyjska.
Cóż, z drugą częścią jego wypowiedzi trudno polemizować, w końcu przypadek VKontakte udowadnia, że Kreml umie walczyć o swoje interesy. Zwłaszcza z obywatelami własnego państwa. A nieskrępowana wymiana informacji, dzięki której przedstawiciele opozycji czy grupy broniące praw człowieka mogłyby zorganizować protesty, nie leży w jego interesie.
Dodatkowo już od jakiegoś czasu trwa w rosyjskiej Dumie ofensywa legislacyjna, która mocno uderza w niezależne źródła informacji. W ubiegłym tygodniu, w ramach „pakietu antyterrorystycznego” uchwalono między innymi ustawę, która nakazuje blogerom rejestrację w państwowym urzędzie i nakłada na nich obowiązki dziennikarzy. Bez narzędzi, które chroniłyby ich prawa. W tym tygodniu Duma uchwaliła ustawę, która wymaga by media społecznościowe posiadały swoje serwery na terenie Federacji Rosyjskiej oraz by przechowywały informacje o użytkownikach przez przynajmniej sześć miesięcy. Jakby tego było mało każdy rosyjski operator telekomunikacyjny połączony jest z systemem szpiegowskim SORM, dzięki czemu FSB ma w każdej chwili dostęp do wszystkich danych przekazywanych za jego pośrednictwem.
Dzisiejsza zapowiedź Putina oznacza, że, według Kremla, obecny rozmach cenzury i inwigilacji w Rosji jest nadal za mały.
P.S. Dla przypomnienia. Prawdziwa historia Internetu wygląda mniej więcej tak:

piątek, 9 sierpnia 2013

Polacy wkrótce stracą część oszczędności, rząd rozważa wariant cypryjski?



Pojawiają się pierwsze przecieki na temat nowych planów Ministerstwa Finansów. Jak można się było spodziewać podwyżki podatków i kosztów pracy zaaplikowane przez aktualnie rządzących w Polsce, doprowadziły do zmniejszenia konsumpcji, oraz wpływów podatkowych. Budżet idzie na dno, a w takiej sytuacji pojawiają się najdziksze pomysły, aby wyrwać pieniądze obywatelom. Nasi władcy pracują już podobno nad wariantem cypryjskim.

pozostały tylko przedsiębiorstwa strategiczne. Potrzeby podatkowe rosną, bo rośnie armia biurokracji, a szeregi urzędników rozrastają się w niekontrolowanym tempie. To właśnie ta bezproduktywna kasta społeczna jest bezpośrednio odpowiedzialna za bezrobocie. Zatrudnienie jednego urzędnika to likwidacja dwóch etatów w normalnej gospodarce.



Wszystko wskazuje na to, że sytuacja będzie się tylko pogarszać. Rocznie do samego ZUS-u trzeba dopłacać 50 miliardów złotych a to dopiero początek. Gdy do tego doda się dziurę budżetową, która oficjalnie już sięga 24 miliardów złotych zaledwie po pół roku to widzimy, że finanse tego państwa są w wielkim kłopocie.



To dlatego pojawiają się pomysły, aby ukraść pieniądze z OFE, czyli kupić sobie trochę czasu. Prawdopodobnie pod koniec roku 2013 dowiemy się o wzroście podatku VAT, do 25%, co będzie tłumaczone przekroczeniem progu ostrożnościowego. To jeszcze bardziej zdusi konsumpcję i jeszcze bardziej zmniejszy przychody budżetowe. Trudno to jednak wytłumaczyć człowiekowi, który rządzi polskimi finansami i coraz częściej można odnieść wrażenie, że jest to namiestnik obcego kapitału i realizator planu, jaki zagraniczne instytucje finansowe mają dla Polski.

Celem jest zaciąganie długu, który idzie nie wiadomo, na co, bo chyba nie na inwestycje, skoro na to daje nam podobno pieniądze Unia Europejska (nasze zresztą własne składkowe). Wszędzie przecież widać wiele reklam twierdzących, że dzięki funduszom europejskim może się nawet byk ocielić.  Społeczeństwo wierzy w to, że UE coś nam daje, ale UE może tez być motorem wielkiej grabieży, co widzieliśmy na Cyprze. Wiele wskazuje, że nasi rządzący przewidują i taki scenariusz.



Plotka, o której można przeczytać w najnowszym wydaniu tygodnika "Do Rzeczy", głosi, że w Ministerstwie Finansów są już złożone projekty ustaw, które zakładają wprowadzenie jednorazowego "podatku" od lokat bankowych oraz tak zwanego "podatku kryzysowego". Jeśli ta informacja się sprawdzi, oznacza to, że wariant cypryjski jest rozważany również dla Polski. Wskazuje to na wzrastające ryzyko, jakie niesie za sobą trzymanie pieniędzy w banku.



Fiskus zaczyna się robić coraz bardziej opresyjny z powodu spadku przychodów podatkowych. Zamiast pomyśleć o krzywej Laffera, nasi władcy stosują metodę wyciskania gąbki. Tak należy odbierać zapowiedzi kontroli podatkowych na dużą skalę oraz dziwaczne plany, wedle których to urzędnicy a nie przedsiębiorcy będą decydować, które zakupy w firmach są kosztem a które nie są ich zdaniem potrzebne i służą unikaniu opodatkowania. Gdy do tych pomysłów dodamy planowanie "skoku cypryjskiego" na pieniądze Polaków to objawia nam się sytuacja jakby nasz kraj była pod jakąś okupacją, której istnienia większość społeczeństwa nawet nie podejrzewa.

Co mówi o nas nasze pismo?


Martwego rekina znaleziono w nowojorskim metrze



W nowojorskim metrze znaleziono niewielkiego rekina - poinformował zarząd transportu miejskiego w środę (czasu miejscowego). Zdjęcie martwego rekina, wykonane przez zaskoczoną pasażerkę, błyskawicznie obiegło internet.

 - W tym mieście dzieje się tak dużo zwariowanych rzeczy, że niewiele potrafi zaskoczyć, ale rekin w metrze to już trochę przesada - powiedziała Isvett Verde, autorka zdjęcia.

Już wchodząc do pustego wagonu w składzie jadącym do Queens, zauważyła, że dobiegający ze środka zapach był "bardzo rybi". Chwilę później zobaczyła, że pod rzędem siedzeń leży martwy rekin, długości ok. 1,2 metra.

 Po zgłoszeniu incydentu do kierownika pociągu pasażerowie, którzy tymczasem wsiedli do feralnego wagonu, zostali poproszeni o jego opuszczenie. Pociąg kontynuował podróż do stacji docelowej, gdzie obsługa pociągu wyniosła martwe zwierzę. Jak pisze BBC, nie udało się dotąd ustalić, skąd rekin wziął się w miejskiej kolejce.

 Nowojorskie metro przewoziło już najdziwniejszych pasażerów, w tym wielokrotnie gołębie, a raz nawet oposa, ale rekin pojawił się po raz pierwszy - zauważył zarząd komunikacji miejskiej w Nowym Jorku.

 Sensację w internecie wzbudziły też inne zdjęcia porzuconego pod ławką rekina, m.in. to, na którym ktoś położył obok niego ważny bilet na przejazd.

czwartek, 8 sierpnia 2013

10 mitów o seks-biznesie w Tajlandii

Tajlandia od dłuższego czasu lansowana jest na zachodzie jako idealne miejsce dla wszystkich seks-turystów. Powszechna prostytucja, egzotyczne warunki i niemal stuprocentowa gwarancja pełnej dyskrecji to walory, które rozpalają wyobraźnie całej rzeszy miłośników skoków w bok. A jak jest naprawdę? Oto 10 najpowszechniejszych mitów o seks-turystyce w Tajlandii.



Prostytucja w Tajlandii jest legalna

To nieprawda, że prostytucja w Tajlandii jest legalna. Prawo zabrania prostytucji - tak samo jak w Polsce nielegalne jest ostrzeganie przed patrolami policji, unikanie płacenia podatków czy obrażanie pracowników straży miejskich, z zupełnie niezrozumiałych względów nazywanych funkcjonariuszami publicznymi. Mówiąc wprost: prostytucja w Tajlandii nie jest legalna, ale panuje powszechne przyzwolenie na nią. Co więcej, panie do towarzystwa sypiające z majętnymi klientami cieszą się szacunkiem i poważaniem, a częstokroć także i zazdrością wśród rodaków.

Seks z tajską prostytutką to gwarancja AIDS

Zwykło się uważać, że w Tajlandii czy też ogólnie w południowo-wschodniej Azji AIDS niemal wisi w powietrzu i trzeba wyjątkowego szczęścia, żeby nie zarazić się wirusem podczas choćby krótkiego pobytu. W rzeczywistości jednak nawet prostytucja jest pod tym względem wcale nie mniej bezpieczna niż gdziekolwiek na zachodzie. Tutejsze prostytutki w większości posługują się prezerwatywami, a jedyna praktycznie pewna droga do zarażenia HIV to narkotyki. Czyli tak samo jak gdziekolwiek indziej na świecie.

Tajską prostytucję utrzymują turyści z zachodu



Korzenie prostytucji w Tajlandii sięgają nie tyle dziesiątek, co setek lat wstecz. Prostytucja kwitła tam jeszcze na długo przed tym, zanim w Bangkoku i innych miastach pojawili się żądni przygód Amerykanie, którym wojna nie dostarczała wystarczających "atrakcji". Mówi się - głównie w Europie i Stanach Zjednoczonych - że to właśnie turyści finansują w największej mierze tajski seks-biznes. Tymczasem przyjezdni stanowią tylko niewielki ułamek klienteli - i to jedynie w turystycznych regionach największych miast dawnego Syjamu.

Tajskie prostytutki to ofiary przemocy domowej

Przyjezdni z zachodu lubią myśleć, że to w ich ramionach tajskie dziewczyny znajdują ukojenie i odpoczynek od bijących je tajskich mężów. Prostytutki, korzystając z niemałych talentów aktorskich, opowiadają "swe smutne historie", otwierając serca, a przede wszystkim portfele klientów, którzy czują się dzięki temu jak katoliccy księża na misji w Afryce. W rzeczywistości jednak przemoc domowa wcale nie jest w Tajlandii powszechna ani też bardziej powszechna niż w innych krajach. A każda historia, którą można opłacalnie sprzedać naiwnemu klientowi, to dodatkowy zarobek.

Bieda zmusza tajskie dziewczyny do prostytucji



W tak zwanych cywilizowanych krajach zwykło się uważać, że prostytutki to biedne stworzenia, które nie mając innych perspektyw na życie, decydują się sprzedawać ciało, by zarobić na jedzenie. Guzik prawda, zwłaszcza w Tajlandii, gdzie prostytucja jest po prostu bardzo opłacalnym zajęciem - uogólniając, tajska prostytutka jest w stanie zarobić nawet 30 razy więcej niż przedstawiciele dowolnego innego zawodu, a z pracy np. w hotelu również można by utrzymać rodzinę. Biznes to jednak biznes.

Zakochana dziewczyna z Tajlandii

Jedno, co łączy przyjezdnych z zachodu, to naiwność. Naiwność, której nie powstydziłby się trzynastoletni chłopaczek śliniący się do plakatu półnagiej Pameli Anderson. Turyści z zachodu wierzą naiwnie, że poznane w barach Tajki wychodzą z nimi z powodu zauroczenia, wakacyjnej miłości albo - co jeszcze bardziej zabawne - z podziwu dla nich. Podobnie jednak jak na zachodzie, wszystko rozbija się o pieniądze - a oprócz prostytucji, tajskie dziewczyny doskonalą sztukę aktorską. Zresztą, z tego, co mówią, wcale nie trzeba wspinać się na jej wyżyny, by każdego seks-turystę ogolić z pieniędzy praktycznie do zera.

Sen o ucieczce z Bangkoku



Niektórym seks-turystom wydaje się, że są jak misjonarze, przyjeżdżający do dalekiego, zapomnianego przez Boga i ludzi kraju, gdzie o zdobyczach cywilizacji nic i nigdy nie słyszano. I przyjeżdżają Amerykanie i Europejczycy, głosząc dobrą nowinę własnym penisem, obnażając przed ciemnymi Tajkami kulisy lepszego świata, wierząc naiwnie, że tym, o czym te dziewczyny najbardziej marzą, jest wyjazd na zachód. Nic bardziej mylnego - dla tajskich kobiet Tajlandia jest wymarzonym miejscem do życia, podczas gdy zachód - bliższy i dalszy - to piekło, od którego najlepiej trzymać się z daleka.

Sen o ucieczce od prostytucji

Większość mitów o seks-biznesie w Tajlandii sprowadza się zasadniczo do jednego: błędnego pojmowania, z czego tak naprawdę owa prostytucja wynika. I wcale nie z przymusu, biedy czy braku innych perspektyw. Tak jak nieprawdą jest, że większość dziewczyn jest zmuszona do pracy na ulicy/w specjalnych barach/w prymitywnych agencjach, tak nieprawdą jest też, że większość marzy o porzuceniu swojej "działalności". W rzeczywistości, co zapewne nie do końca zgadza się z feministyczną wizją stłamszonego przez mężczyzn świata, większość tajskich prostytutek ima się tego zawodu z własnego nieprzymuszonego wyboru.

Można "ocalić" prostytutkę



amiętacie listy od nigeryjskich dziedziczek tronu, proszące o udostępnienie konta, by zrobić wielomilionowy przekaz? Trzeba ogromnej naiwności, by uwierzyć w pisany łamaną angielszczyzną e-mail, "na szczęście" jednak zawsze znajdą się Europejczycy czy Amerykanie, którzy staną na wysokości zadania. Tak samo jak ci przyjeżdżający do Tajlandii, wierzący, że dzięki comiesięcznym przelewom na 500 dolarów "ich" tajska dziewczyna porzuci prostytucję, będzie im wierna, a w przyszłym roku prawdopodobnie wezmą ślub. Co bardziej obrotne Tajki są w stanie omamić kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu tego typu jeleni, co przekłada się na bardzo przyzwoitą pensję - zwłaszcza w zestawieniu z relatywnie minimalnymi kosztami życia w Azji.

Miłość Tajki i Amerykanina/Europejczyka nie istnieje

W świetle poprzednich mitów można odnieść wrażenie, że relacja pomiędzy Tajkami a obcokrajowcami może sprowadzać się wyłącznie do kwestii, oględnie mówiąc, okołobiznesowych. Rzeczywistość nie jest jednak aż tak brutalna, koniec końców znajdują się wyjątki. Wyjątki te nie mają jednak łatwego życia - "pary mieszane" są w Bangkoku traktowane bardzo jednoznacznie i wytłumaczenie tubylcowi, że to miłość a nie biznes bywa doprawdy trudnym zadaniem.

sobota, 27 lipca 2013

Podczas oczyszczania brytyjskiej pornografii, przypadkiem znikną też inne treści


Pamiętacie jeszcze brytyjski pomysł domyślnego blokowania przez dostawców Internetu wszystkich stron pornograficznych? Wygląda na to, że przy okazji blokowania pornografii, z brytyjskiej sieci „przypadkiem” zniknie też całkiem sporo innych treści.

Temat cenzurowania poddanych królowej brytyjskiej wrócił w tym tygodniu, po tym jak David Cameron ujawnił kilka kolejnych szczegółów na temat planowanej przez siebie krucjaty przeciwko „seksualizacji i komercjalizacji dzieciństwa”. Choć z powodu zbiorowej histerii, zwanej przez niektórych „Royal Baby”, prawdopodobnie zauważył go znikomy odsetek tych, którzy powinni być żywotnie zainteresowani tymi informacjami.

Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy nie zapomnieli o tym, że Wielka Brytania planuje wprowadzić obowiązkowe filtry treści, które trzeba będzie wyłączać na własne życzenie, co i tak nie na wiele się zda, ponieważ włączą się one ponownie po pewnym czasie. Należy do nich Open Rights Group, które dotarło do pracownika brytyjskiego dostawcy Internetu, który ma wprowadzić system filtrów Camerona. Jak można się było tego spodziewać, pod płaszczykiem walki z pornografią, domyślnie ocenzurowane będą też inne treści.

Jakie? Mamy ich cały wachlarz, od pornografii, treści brutalnych i terrorystycznych, przez alkohol, palenie, strony związane z anoreksją i problemami z odżywianiem (?), strony z treścią  na temat samobójstw, a na materiałach ezoterycznych (?), forach internetowych i narzędziach do omijania blokad Internetu kończąc. W świetle ostatnich doniesień na temat programów inwigilacji obywateli, prowadzonych między innymi przez Wielką Brytanię, można spodziewać się, że kiedy tylko użytkownik wpadnie na pomysł, by odblokować sobie dostęp do „treści terrorystycznych” czy do „narzędzi do omijania blokad Internetu”, GCHQ od razu zostanie o tym fakcie poinformowana.

Tymczasem TorrentFreak spekuluje na temat tego, czy w ostatecznej wersji systemu domyślnie blokowane będą strony pozwalające na dzielenie się plikami. Jeśli wszyscy dostawcy Internetu wprowadzą taki system, jaki wprowadził już u siebie operator o nazwie TalkTalk, można spodziewać się, że na tym się skończy.

Dodatkowo TalkTalk, jak przystało na poważnego providera, do opracowania swojego systemu o nazwie HomeSafe zatrudnił najlepszych specjalistów od blokowania dostępu do określonych treści – Chińczyków z Huawei, firmy, która została założona przez byłego oficera Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Powszechnie podejrzewa się, że związki tej korporacji z komunistyczną armią nigdy nie zostały zerwane, a Amerykanie uznali nawet niedawno, że „Huawei stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego USA.”

Brytyjska komisja do spraw Wywiadu i Bezpieczeństwa ma zająć się sprawą rzekomych powiązań Huawei z chińską armią, ale niesmak pozostaje. Zwłaszcza, jeśli porówna się argumentację Camerona z niektórymi oficjalnymi powodami do ustanowienia „Wielkiego Firewallu Chińskiego”.